środa, 31 grudnia 2014

Bose stopy na zielonej trawie, na wilgotnej ziemi. Bose stopy.



Siedzę z prostymi plecami. Łopatki ściągam do tyłu, rozchylam mimowolnie wargi. Stoisz naprzeciwko mnie. Patrzysz daleko, przeze mnie. Podchodzisz bliżej dopiero po trzech głębszych oddechach. Nadal stojąc, kładziesz mi na ramionach dłonie i prawym kolanem rozsuwasz nogi. Moje uda są ciepłe i pachnące. Świeże, miękkie i przytulne.
Wyginam plecy w łuk, głowę odchylam do tyłu. Czas zanikł, trzy zera i jedynka wiedzą o tym najlepiej. W tej mistycznej wręcz chwili zawsze myślę o zimie albo o kosmosie. Jestem korzeniem, jestem portalem, jestem magiczną bramą do wszystkich wymiarów. Możesz mnie posiąść, jeśli będę miała na to ochotę, a ty wystarczający zapas sił i chęci. Cii, sączy się z nieba czysty śnieg. Ktoś rozkruszył bułkę, okruszynki zaścieliły zielony dywan w ogrodzie.
Bose stopy na trawie, niczego więcej nie pragnę. Bose stopy na ciepłej, wilgotnej trawie. Słoneczny poranek. Robię skłon do przodu, pochylam się, tak żeby zrobić ci miejsce. Bose stopy na ciepłej, wilgotnej trawie.
Kapie ciepła krew, żywy dowód naszego zespolenia. Naszej ciepłej, wilgotnej miłości, bose stopy na zielonej trawie. Na brązowej ziemi. Na czarnym węglu. Na wodzie. Na ciepłym źródle. Na złocie. Na żelazie. Na sferycznym krysztale.
Bose stopy chłoną z ziemi, z zielonej trawy, chłoniemy razem.
Lato już niedługo. Już mniej niż pół roku. Wytrzymam. Wytrzymam.
Bose stopy na trawie, na zielonej trawie. Na wilgotnej ziemi.

Z cyklu Dzienniki, 2014

Idąc Plantami / Budda

Idąc Plantami, zatrzymałem się nieco zdziwiony na widok siedzącego pod drzewem tłustego kolesia z obwisłymi uszami i okrągłą, uśmiechniętą gębinką. Taką poczciwą i niesmacznie radosną. Dobrotliwie rubaszną.

Z każdą chwilą robiło się nas coraz więcej: przechodnie zatrzymywali się, żeby sobie popatrzeć. Zrobiło się zbiegowisko, wielka gromada ludzi, której nie mogłem strawić, ale nie chciałem jeszcze odchodzić. Nie mogłem, nie potrafiłem zrozumieć, a nie miałem odwagi zapytać.

Nie wiedziałem czy w ogóle można zapytać.

Po chwili dłuższego namysłu postanowiłem wspiąć się na drzewo. Nie sprawiło mi to zbytniego kłopotu, mimo, że pień był oblodzony. Znalazłem sobie gałąź, która była na tyle spora, że zmieściły się na niej moje cztery litery. Oparłem się plecami o przemarzniętą do kości korę.

Spojrzałem w górę. Nie byłem sam.

Nade mną rosło gniazdo pełne maleńkich, ćwierkających wróbli. Przekrzykiwały się nawzajem i nie dopuszczały do głosu. Małe skrzydełka były chłodne i poranione, z głuchym trzepotem uderzały o siebie i strącały grudki pokruszonego lodu i połamany puch. Nie mogły odlecieć. Nie mogłyby.

Nie wiedziały czy można, nie wiedziałem, że można.

W końcu zapalili latarnie, ludzie się rozeszli, a ja postanowiłem zostać na drzewie. Przynajmniej tymczasowo, dopóki nie zrozumiem z czego on się tak śmieje.

(Nade mną gniazdo poranionych ptaków, pode mną Budda siedzi zamyślony. Nie ma mnie.)

Z cyklu Trzysta Cieni, Galeria Słowa, 2014
Pamiętam ten dzień, kiedy po raz pierwszy zobaczyłem w kuchni rozlane mleko. Zalana była połowa czarnej podłogi. Stanąłem nad plamą jak wryty, przyglądałem się jej i nie rozumiałem.

Dziękujemy Ci Panie Jezu Chryste i błogosławimy Tobie, żeś przez krzyż i mękę swoją odkupiłeś świat.

Pamiętam, że potem zaczęło się to zdarzać coraz częściej. Raz na tydzień, raz na trzy dni, a potem już codziennie. Codziennie, kiedy rano przychodziłem do kuchni, podłoga zalana była białym, zimnym mlekiem. Stałem, przyglądałem się i nie pojmowałem.

Dziękujemy Ci Panie Jezu Chryste i błogosławimy Tobie, żeś przez krzyż i mękę swoją odkupiłeś świat.

Pamiętam szok, jakiego doznałem, kiedy po raz pierwszy przyłapałem cię na gorącym uczynku. Stałaś przed otwartą lodówką, w prawej ręce unosiłaś otwarty karton. Widzę teraz, jakby to było dziś czy wczoraj, widzę, jak unosisz karton i jak przechylasz go w taki sposób, że mleko wylewa się na otwarte drzwi lodówki, rozchlapuje o uszczelkę, spływa po kancie. Po opróżnieniu opakowania, zamykasz lodówkę i wyrzucasz karton do śmieci. Przechodzisz obok, zupełnie mnie nie zauważając. Potrącasz mnie prawym barkiem, ale to cię nie otrzeźwia. Jak w malignie, we śnie, który trwa zdecydowanie zbyt długo, przeżywamy swoje własne deja vu.

Dziękujemy.

Z cyklu Trzysta Cieni, Galeria Słowa, 2014

Przedłużanie linii życia

Jeśli spojrzycie na wnętrze swojej lewej dłoni, to jedna z linii, która rozpoczyna swoją drogę pomiędzy kciukiem, a palcem wskazującym i biegnie łukiem w stronę nadgarstka, będzie waszą linią życia.

Zawsze uważałem, że długość tej linii oznacza długość naszego życia. Moja niestety była bardzo krótka: prosta i gruba, ale krótka. Ta sprawa spędzała mi sen z powiek. Bałem się, że koniec nadejdzie szybko i niespodziewanie. Przestałem więc wychodzić z domu.

Zamknąłem się w mieszkaniu, bo uznałem, że tam będzie najbezpieczniej. W okna kazałem wstawić kraty i liczyłem, że tym sposobem uda mi się przechytrzyć przeznaczenie.

Czekałem rok, czekałem drugi. Z moich obliczeń wynikało, że zostało mi może parę miesięcy życia. Wtedy też wpadłem na genialny pomysł. Otóż, wyczytałem gdzieś, że linie papilarne mogą zmieniać się z biegiem lat. Tym samym zmienia się i nasz los. Dlaczego więc nie pomóc szczęściu?

Postanowiłem przedłużyć sobie linię życia sposobem ręcznym, domowym. Niestety, swojego czasu powyrzucałem z domu wszelkie ostre narzędzia, w tym noże i żyletki. Mieszkania już od dawna nie opuszczałem, a nie były to jeszcze czasy, kiedy zakupy można było sobie zamówić z dostawą pod drzwi.

Po kilku dniach rozmyślań i nieudanych prób przedłużenia linii paznokciem, wyjrzałem przez szybę i wtedy mnie olśniło. Otwarłem okno, przecisnąłem rękę pomiędzy prętami i delikatnym wnętrzem dłoni zacząłem szukać chropowatego, zaostrzonego fragmentu kraty. Po chwili znalazłem jeden odstający kawałek metalu, ale był za daleko, żebym z chirurgiczną precyzją był w stanie przedłużyć sobie życie.

Zdesperowany i zmęczony absurdem całej tej sytuacji, zacząłem walić ręką na ślepo. Po niedługiej chwili, krew ciekła mi z dłoni strumieniem. Otarłem ją o ścianę i schowałem się z powrotem do środka. Przyszła pora na ocenę skuteczności podjętych działań.

Skóra z palców zdarta, lakier powbijany pod paznokcie, poszargane nerwy…A linia życia ani rusz. Nawet na milimetr nie posunęła się do przodu. Nie wydłużyła. Nadal kończyła się w połowie dłoni i ewidentnie nie zamierzała ruszyć się z miejsca.

Jakiś czas później przyszli malarze i pomalowali ścianę domu na ciemny kolor. Mniej więcej w tym samym czasie wyczytałem w internecie, że rodzimy się z konkretną liczbą oddechów, przeznaczoną nam na życie. Tak więc, im wolniej i rzadziej oddychamy, tym dłużej będziemy żyć. Myślę, że coś w tym jest i od tego czasu staram się mało oddychać. Ostatnio idzie mi coraz lepiej i oddycham jedynie sporadycznie. Jeśli opanuję tę sztukę do perfekcji i przestanę w ogóle oddychać, wtedy mój cel z pewnością zostanie osiągnięty.

Z cyklu Trzysta Cieni, Galeria Słowa, 2014

wtorek, 9 grudnia 2014

UPADEK

     - Słyszysz?
     - Nie.
     - Słyszysz? – ewidentnie się nie poddawała.
     - Przecież już mówiłem, że nie.
     - Ale teraz czy słyszysz, nie wtedy!
     Wziąłem głęboki oddech. Zamknąłem oczy. Powietrze było duszne i dało się wyczuć zapach pieczonego kokosa. Ale kto i po kiego, piekł by kokos na tym odludziu…?
     - Ewa, przepraszam cię, ale naprawdę nic nie słyszę.
     Dziewczyna z cichym jęknięciem opadła na ziemię. Nie potrafiła ukryć złości, ani rozczarowania: oddychała płycej, szczęki jej się zaciskały, a małe palce dudniły o wyschniętą ziemię.
     Usiadłem po turecku pod ścianą komory. Nadal nie odstępował mnie ten dziwny, słodkawy zapach, ale w obecnej chwili miałem ważniejsze sprawy na głowie, niż zastanawianie się nad tym, skąd może pochodzić.
     Postanowiłem przeprowadzić szybką analizę, tak jak nas tego uczono w Brygadach. Co prawda, spędziłem z tymi popaprańcami ledwie trzy miesiące, ale to wystarczyło, żeby nauczyć się od nich wszystkiego, co mogło być przydatne w walce o przetrwanie.
     Po pierwsze: ustalenie czasu i miejsca akcji oraz bohaterów. A zatem: była noc trzeciej doby, odkąd wyruszyliśmy z naszego obozu. Razem z Ewą i nieprzytomnym Sołtysem, znajdowaliśmy się na samym dole piekielnie wysokiego szybu. Nie byłem pewien czy wpadliśmy tutaj przez przypadek, czy była to celowo zastawiona pułapka na nieproszonych gości? Tak czy inaczej, szyb był ogromny i już półtora dnia minęło, odkąd się tutaj znaleźliśmy.
     Sołtys, nasz poczciwy przyjaciel, stracił przytomność zaraz po upadku. Żył, oddychał, nie widać było otwartych ran ani złamań. Znajdował się jakby we śnie, bo co jakiś czas zadrżała mu ręka albo zgięła się noga…Gałki oczne poruszały się gwałtownie to w jedną, to w drugą stronę. Zatem: oddychał, śnił i najwyraźniej bawił się w najlepsze, bo nie widać było po nim zamiaru, żeby się obudzić i pomóc nam kombinować, jak się wydostać z tej czarnej dziury.
     Ewa z początku była spokojna, dopiero parę godzin temu cisza i ciemność zaczęły rzucać jej się na mózg. Usłyszała coś – jakby jęknięcie, a może westchnienie? Potem były stuki i dudnienia, których ja nie usłyszałem ani razu. Czy to ze mną było coś nie tak czy raczej z nią?
     Przysnąłem. Śniło mi się jasnoróżowe światło, dąb o potężnych korzeniach i wpleciony w nie drewniany dom.
     Nie wiem jak długo spałem, na pewno za krótko, żeby zregenerować siły. Jednak obudziłem się w samą porę, aby zobaczyć, że Ewa wspina się po płaskich ścianach do góry nogami. Wyglądało to makabrycznie, jakby wizja ze straszliwego koszmaru: dziewczyna zwrócona twarzą w dół, unosiła się na rękach i poruszała nogami, jak pająk na wstecznym biegu.
     Nie wytrzymałem napięcia. Krzyknąłem z przerażenia, Ewa była już prawie w połowie drogi. Musiało ją to rozproszyć, wybić z rytmu. Ewidentnie straciła koncentrację: zwróciła głowę w moją stronę, a potem najpierw nogi, a następnie ręce, odkleiły się od gładkiej powierzchni szybu, dziewczyna zrobiła salto w tył i z głośnym hukiem uderzyła plecami o ziemię.
     Stałem zszokowany i nie byłem w stanie się poruszyć. Dopiero kiedy usłyszałem cichy szelest, podbiegłem pędem do Ewy i kucnąłem przy niej. Wziąłem jej rękę i przycisnąłem do ust. Nie byłem w stanie nic powiedzieć, przemożna chęć płaczu mieszała się z uczuciem tracenia przytomności.
     Po chwili poczułem, że otwarła oczy i spojrzała na mnie; poczułem, bo było zbyt ciemno, żeby być tego pewnym.
     Wysuszone usta otwarły się, oddychała resztkami sił. Czułem, jak ulatuje z niej dusza, jak rozpływa się świadomość, jak rozpuszcza się jej byt.
     Minęło parę, może paręnaście godzin. Siedziałem bez ruchu, wpatrzony w ścianę, która stała metr przede mną. Ewy już tutaj nie było, od dłuższego czasu przestałem również słyszeć niewyraźny oddech Sołtysa.
     Ciemność przygniatała mnie, osaczała i mąciła myśli. Wysysała ze mnie radość i nadzieję.
     Ciemność nie poddawała się i wierzyła w swoje zwycięstwo. Nie wiedziała jednak, że spędziłem trzy miesiące w Brygadach, a to wystarczyło, żeby uodpornić się na strach i wyrobić w sobie wolę przetrwania za wszelką cenę. „Nigdy się nie poddawajcie.” – tak nam zawsze mówiono.
     Mijały kolejne godziny. Wykończony brakiem wody, jedzenia i świeżego powietrza, musiałem stracić przytomność. A może jedynie zasnąłem? Ponownie śniło mi się różowe światło i skąpany w nim drewniany dom, zbudowany wśród dębowych korzeni. Tym razem dom nie stał pusty: była w nim Ewa i w ceglanym piecu piekła kokosy: słodki zapach unosił się wszędzie dookoła.
     Wtedy zrozumiałem. Tak naprawdę, nigdy nie opuściliśmy domu. Cały czas byliśmy wewnątrz, a wszystko, co wokoło, było jedynie złudzeniem i duszną fatamorganą. To dlatego wciąż czułem zapach pieczonych kokosów, nawet tutaj, na takim odludziu…
     Nigdy nie było upadku.
     - Słyszysz? – spytała Ewa.
     - Słyszę. Teraz już słyszę.