piątek, 25 września 2015

Krakowska PA

11 lipca 2015, pierwsza nieprzespana noc


       Krakowski plac Axentowicza, przez lokalsów zwany od zawsze Skwerkiem, nie jest terenem przesadnie sympatycznym. Nic więc dziwnego, że otrzymał nazwę Więźniów Obozów Zagłady, bo kto inny miałby ochotę patronować miejscu, które oddziela kościół świętego Szczepana od Kurczaka, od legendarnego sklepu Kurczak, w którym to po raz pierwszy kupiłam krojony chleb (dawniej nie było chleba krojonego, czasem nie było chleba wcale). W Kurczaku, królującym spod szyldu sieci sklepów Społem, we wczesnych latach dziewięćdziesiątych można było nabyć wszystko, co niezbędne do prowadzenia standardowego gospodarstwa domowego: chleb za złoty dwadzieścia, a potem za złoty sześćdziesiąt, jeszcze nie krojony, z miękkim, wilgotnym miąższem i zdecydowanie chrupiącą, przyrumienioną skórką (z babcią za każdym razem toczyła się walka na słowa o piętki); dwadzieścia pięć deko szynki wiejskiej, żurek, dwadzieścia deko sera żółtego, emmentaler albo gouda, o, ten może być i jeszcze dwie laski kiełbasy, też wiejskiej. Woda mineralna, Muszynianka średnio gazowana, płyn do mycia naczyń Ludwik (po którym zawsze wychodziła mi wysypka na dłoniach: czerwone kropki będące naocznym świadkiem i jawnym dowodem tego, że nie jestem stworzona do mycia naczyń), aha, bułki jeszcze, rogalika, dwie kajzerki, dwie sztangielki, wekę i chałkę, proszę. Wiem, że dużo pieczywa, ale to do ryby, dziś piątek, post, będzie śledź i weka, nic więcej, nawet masła nie można. Może to Wielkanoc albo Adwent?

       Wracając do kwestii skwerku: nic więc dziwnego, że nikt poza jeńcami obozów zagłady nie chciał objąć tego miejsca w posiadanie: miejsca, w którym trawa nigdy za wysoko nie wyrasta, gdzie panuje cień, psie siki śmierdzą wyjątkowo kwaśno i nieprzyjemnie, a pijaczki popijają piwko na co drugiej, obdrapanej z ciemnozielonego lakieru, ławce. I jeszcze, gdzie siwy, potargany staruszek karmi codziennie gołębie o zaropiałych oczach i połamanych nóżkach. Niech i karmi, co innego ma do roboty, co innego one mają do roboty. Niech jedzą, na zdrowie.
       Mijam Kurczaka, omijam skwerek szerokim łukiem, zmierzam w kierunku ulicy Królewskiej, dawniej 18 stycznia. Mijam Park Krakowski, dochodzę do Placu Inwalidów, w czasach sprzed reformy ustrojowej zwanym Placem Wolności. Idę na przystanek, wypatruję autobusu 164. W trakcie oczekiwania, a nadmienić należy, iż dzień jest wyjątkowo gorący, nad wyraz duszny, a tłok na przystanku jest taki jak zawsze: przejebany. W każdym razie, na myśl przychodzi mi wizja Krakowa post-apokaliptycznego. Zastanawiam się, jakby to było, jakby nic było.
       Najpierw smog wybił tych bardziej wrażliwych: z astmą, krupem, mukowiscydozą, alergiami i pozostałymi infekcjami górnych i dolnych dróg oddechowych. Innych wykończył ZUS, fiskus, MOPS, Grodzki Urząd Pracy, mający swoją siedzibę tuż przed końcem świata, przy ulicy Wąwozowej; wlepiająca mandaty za niewłaściwie zaparkowane golfy i punciaki straż miejska; psy, co to nigdy nie biorą w łapę; kanary, które nigdy nie odpuszczają; starsze babcie, klepiące różańce w tramwaju numer osiem; dziadkowie, plujący i smarkający bezpośrednio na chodnik (po co brudzić materiałowe chusteczki i marnować te bardziej higieniczne, miękko-papierowe); wrzeszczące i płaczące dzieci, zawsze chcące więcej, nigdy w pełni niezadowolone; kobiety, zawsze chcące więcej, nigdy w pełni niezaspokojone; mężczyźni, których już dawno nie ma, oni wyginęli jako pierwsi, jeszcze na wojnie: pierwszej, a potem drugiej. Do trzeciej nie dotrwali, trzecia wojna przyszła szybko i niespodziewanie, zastała nas z ręką w nocniku, z lekko uniesioną lewą nogą, wciąż nieprzystosowanych, niegotowych do skoku.
       Trzecia wojna zaczęła się od smogu, który wytruł co bardziej wrażliwych. Potem padły resztki mężczyzn, te zniewieściałe, gejowate i shipsterzone; padli faceci z wąsami wystylizowanymi równie mocno, jak ich fryzury na głowach (boki wygolone, włosy na czubku głowy dłuższe, związane w koński ogon); oni nie walczyli, ani nie bronili się, bo to nie byłoby trendy any poshy: modnie i cool jest sączyć zimne piwo (rzecz jasna ciemne, niepasteryzowane, ważone w tradycyjny, jedyny i właściwy sposób, ewentualnie sprowadzane z południowej Pragi, tej czeskiej, lub z Berlina, z dzielnicy galerii sztuki), podczas gdy zaraza i sprzymierzone wojska już-nie-tak-tajnej koalicji rozpierdalają ludzi i kładą ich na ziemie i na chodniki, jak do łóżek. Widziałam Rynek zasłany ciałami, całe Planty przykryte gęstą masą cielesną: zapijaczoną, zapreclowaną, zakleparzoną, zakulturzoną. Zasztukowaną. Brudne ciała w kolorowych fatałaszkach (poza czarnymi, neo-hipsterskimi) zaścielały ulice i chodniki, trawniki i ujścia piwniczek ściekowych, rzędami, piętrowymi rzędami rozchodziły się ramiona martwych ciał: w Rynku było centrum, rosło serce, które już nie było, bo nie biło; zwiotczałe ramiona ciągnęły się w stronę Wawelu, Nowego Kleparza, Galerii Krakowskiej, Galerii Bronowice, Bonarki, Plazy, M1 przy Alei Pokoju, CeHa Czyżyny, DeHa Wanda, Galerii Kazimierz i kilku innych miejsc, tworząc tym samym figurę 2D o przedziwnym kształcie, jeśliby spojrzeć na nią z góry. Potomni, rzecz jasna przyjezdni i napływowi, nazwali tę figurę Rozgwiazdą Krakowską; widniała ona potem w niektórych atlasach historycznych online, ale jedynie tych, do których dostęp chroniony był płatną subskrypcją trzyletnią.
       Widziałam Kraków post-apokaliptyczny, Kraków w gruzach, rządzony spod tęczowej flagi, ze studzienek ściekowych.
       Widziałam odbudowane krypty wawelskie, w których spoczął Kaczyński, obok swego brata i Komorowski tam spoczął, i Tusk również i nawet JPII, którego sprowadzono z Watykanu na bardziej znamienite miejsce, na miejsce większej godności, większej, bo cierpiętniczej, owianej uświęconą, martyrologiczną mgiełką pijacką. Mgiełka składała się z białej gęstej mazi i drewnianych krzyży, które cięły wokoło co popadnie. Kłuła ta mgiełka i zakrywała święte tereny po średniowiecznym zamku wawelskim, po nieistniejącym już grodzie.

fragment, 2015

czwartek, 24 września 2015

Spowiedź święta Aśki

- Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.
- Na wieki wieków, amen.
- Ostatni raz do spowiedzi byłam w zeszłym roku. Pokutę odprawiłam. Następującymi grzechami obraziłam Pana Boga: przeklinałam. Dużo przeklinałam. Używałam imienia Pana Boga na daremno. Złościłam się, gniewałam i krzyczałam. Nie odnosiłam się do rodziców z szacunkiem. Złorzeczyłam. Życzyłam śmierci, ciężkiej i bolesnej. Życzyłam obudzenia się w grobie i żeby robaki go jadły od środka, żeby dziurę w brzuchu mu zrobiły. Żeby cierpiał. Bardzo i długo. I jeszcze cudzołożyłam.
- Z jednym?
- Z wieloma.
- Ile razy?
- Nie pamiętam.
- Ale dużo czy mało?
- Dużo. Zdecydowanie dużo. I głównie od tyłu.
- Żałujesz?
- Nie żałuję.
- W takim razie nie mogę dać ci rozgrzeszenia. Żeby winy były odpuszczone, musi pojawić się żal za grzechy i mocne postanowienie poprawy. To z pięciu warunków dobrej spowiedzi.
- Proszę księdza…Ksiądz musi mi dać rozgrzeszenie. Ja…Boję się. Boję się, że niedługo umrę, że zwariuję i nie zdążę się już nigdy więcej wyspowiadać. Proszę księdza…Ja nie mogę trafić do piekła. Już tam byłam i przyrzekłam sobie nigdy nie wracać. Błagam o litość.
- W takim razie odmówisz cały różaniec do Matki Boskiej Bolesnej, a w intencji rodziców zmówisz jeszcze koronkę. A teraz zamknij oczy, przeproś Pana Boga i módl się, żeby Ci wybaczył. – mówi ksiądz, którego twarzy na szczęście nie widzę. Jest szczelnie zakryta drewnianą kratką. Coś tam mamrocze pod nosem (ksiądz, nie kratka), potem podnosi prawą rękę i w powietrzu rysuje krzyż. – Ja odpuszczam tobie grzechy, idź w pokoju.
- Bogu niech będą dzięki. – odpowiadam i podnoszę się z trudem. Podchodzę bliżej księdza po to, by ucałować jego fioletowo-złotą stułę. Całuję i mówię:
- Raz jeszcze Bóg zapłać. Szczęść Boże.
- Szczęść Boże. – odpowiada szary, niewyraźny głos. Kątem oka spoglądam w stronę duchownego, ale on nie patrzy na mnie, cała jego uwaga skupiona jest na kolejnej osobie, następnym grzeszniku, który zdążył już uklęknąć przy ciemnobrązowym konfesjonale z dębowego, fornirowanego drewna. Pachnie starym woskiem i przedwojenną perfumą. Biorę głęboki oddech i żwawym krokiem wychodzę na pole. Opuszczam boski przybytek.

fragment, 2015

Zawsze wiem, kiedy nadjeżdża 164

       Czekając w nieznośnym upale, wynoszącym trzydzieści trzy stopnie w cieniu, patrząc na tłumy ludzi, na rzesze otaczających mnie mord i mordeczek, z których to jedna mądrzejsza i piękniejsza jest od drugiej, zastanawiam się nad fenomenem autobusu numer 164. Jest to linia, którą owszem, podróżuję często, równie często, jak dawniej tramwajem numer 8. Fenomenem jest to, że potrafię rozpoznać ten autobus z przodu, z tyłu i z każdego z obu boków, nawet jeśli numer nie jest widoczny. Autobus linii 164 rozpoznaję o poranku i o zmierzchu, w każdych warunkach pogodowych i o każdej porze roku. Wyczuwam go i rozpoznaję po sposobie, w jaki zbliża się do przystanku. Zawsze wiem, czy na niego zdążę czy nie; teraz na przykład wiem, że się spóźnia i że przyjedzie zaraz, i że wsiądę do niego i wspólnie odbędziemy tę jedną podróż.
       Nadjeżdża. Wsiadam. Wsiadamy wszyscy. W autobusie tłok, staję na miejscu dla osób na wózkach inwalidzkich i momentalnie zauważam dwójkę Francuzów. Nie mówią zbyt wiele, wpatrzeni w mapę, co jakiś czas wykrzykują: supermarché! Supermarché! Zastanawiam się czy chodzi im o Galerię Krakowską (jeśli tak, to powinni zaraz zbierać się do wyjścia) czy może o Simply? Odzywa się we mnie lingwista i społecznik, mam wielką ochotę, żeby zagadać i doradzić im w zakresie krakowskich supermarché.
       Po dwóch przystankach zwalniają się miejsca naprzeciwko i obok Francuza. Siadam naprzeciw. Miejsce obok zajmuje młody chłopak, jak się później okazuje, z zespołem Downa, lub też Aspergera. Po twarzy widać, że nie wszystko z chłopakiem jest w porządku, w rękach trzyma chleb i mówi do siebie, dużo mówi i co chwilę trąca łokciem Francuza. Zastanawiam się, co pomyślą sobie o Polsce i Polakach: że same pojeby, czy że kraj tolerancyjny i dużo wsparcia mamy dla osób niepełnosprawnych.
        - Kurr-wa, kurr-wa, chleb mam, chlebek sobie trzymam. – mówi do siebie chłopak. Dużo przeklina, słowa są łamane w pół, wyskakują z niego nieproszone, nie może nad nimi zapanować. – Kurrr-wa, chlebek spada, dziuu-ra, dziura w chlebku, dziuu-ra.
       Nie patrzę na niego, nie chcę być przecież uznana za nachalną czy niegrzeczną. Jednak z każdą chwilą chłopak zaczyna coraz bardziej lamentować.
       - Spada, po-kur-wa-po-mocy, chle-chlebek spada. Nie bój się chlebku, nie bój, cz-czy pan mi pomoże, cz-czy pan mi pomoże?! – pyta Francuza z rozpaczą w głosie. – Ja nie mogę dźwigać, chle-chlebek spadnie, nie spadnie, nie mogę, kurr-wa, dźwigać. Nie mam go jak dźwigać!
       Podnoszę głowę. Francuz ukradkiem, ale znacząco, spogląda na swoją partnerkę i z ruchu warg wyczytuję nieme i błagalne: supermarché.
       Chłopak jest coraz bardziej rozedrgany i przestraszony, zaczynam się zastanawiać czy jeździ autobusem sam czy wsiadł z jakąś opiekunką? Na szczęście sytuację ratuje pani siedząca obok mnie, święta polska Tereska. My wszystkie święte, jako i ona. Okazało się, że chłopakowi przedarła się folia, w której trzymał chleb i kromki zaczęły spadać mu na kolana, na brudne kolana i na brudną podłogę. Pani wyjęła siatkę z Auchan, wzięła od chłopaka chleb i włożyła go do foliowej torby, którą tak dobrze znam. Chłopak podziękował, Francuzi odetchnęli z ulgą, uśmiechnęli się, ja też oddycham, też się uśmiecham, wszyscy się uśmiechamy i cieszymy: kryzys zażegnany, możemy iść dalej, udawać, że nadal żyjemy, chłopak zaczyna wydawać z siebie charkot przypominający Golluma…Na kolejnym przystanku wysiadam czym prędzej, włączam głośniej muzykę, mieszam się z szarym smogiem szarego miasta żywych trupów zachlanych poetów, niepotrzebne skreślić.

fragment, 2015

środa, 2 września 2015

Koniec trasy

I mówisz:

- Proces światłoczuły, elektrolit, kondensator, zaćma i przysłona, bury kot w szarym, lnianym worku.

Stoimy na przystanku przy Placu Inwalidów, jest potworny upał i woda z nas paruje. Ty mówisz, kątem oka obserwując strużkę potu spływającą po mojej szyi, pewnie wyobrażasz sobie, jak przyjemnie byłoby ją zlizać, zasmakować, kiedy dotrze już do linii oddzielającej krągłe, twarde piersi.
- Nie wyłgasz się fizyką, ani matematyką. Procesy chemiczne również cię nie tłumaczą. – stwierdzam chłodno.
Mówię i w momencie czujemy, jak temperatura spada o dobre dwanaście stopni. Powietrze jest niejednorodne, odizolowuję zapach chłodnej wody, a ciebie ratuje autobus linii 164, który właśnie nadjechał. Wsiadamy. Zajmujemy miejsce zaraz za kasownikiem.
I mówisz:
- Taka błona na oku, łuska, coś jakby…
Zapętlasz się. Brniesz w niepotrzebnie skomplikowane konstrukcje.
- Ale mała… - zaczynasz tonem, którego się boję; głosem, który dał początek procesowi światłoczułemu.
- Niniejszym oskarżam szare rybaczki o współudział. – stwierdzam, wpatrując się w migające światełka ledowe, w maleńkie żaróweczki, które składają się na nazwę następnego przystanku.

Oddychasz z ulgą, ale jest to radość przedwczesna. Z megafonu dobiega męski głos:
- Krowodrza Górka. Koniec trasy. Prosimy wszystkich o opuszczenie pojazdu. Dziękujemy za wspólnie odbytą podróż.
09.2015