środa, 27 maja 2015

Biegnę (przez zimowy las)

Biegnę nago przez zaśnieżone pola, przez oblodzone łąki,
zamarznięte pąki makowe wbijają się w palce stóp,
ranią kostki.
Łudzę się, że im szybciej będę biec, tym wolniej będę zamarzać.

Słyszę, że idziesz za mną, twoje buty
łamią z impetem kruchą lodową pokrywę,
a oddech jest szybszy od biegu i trująca,
chrzęszcząca para wyprzedza cię o dwa kroki.
Uprzedza.

Zimny, zimowy lesie. Nie przeciekaj.
Nie krwaw pustymi ławkami,
nie cieknij głuchą ciszą,
nie ulatniaj się,
nie wypadaj z otwartych dłoni, z rozplecionych palców.

Na karku czuję chłód twojego głosu.
Śledzi mnie pusty cień, okrąża
dudniący stukot i zduszone przekleństwo,
tłuste jak mój warkocz,
ciężki od wody, którą nasiąkł kiedy latem
kochaliśmy się w jeziorze,
skryci w tataraku,
wpatrzeni w czarne niebo pełne gwiazd.

Biegnę dalej. Przyśpieszam. Uwalniam się
od twojego głosu, który pętlą zawisł na mojej szyi.
Uwalniam twój uścisk, upuszczam poszarzałą dłoń.

Nie szukaj mnie.
I tak mnie nie znajdziesz, nie dogonisz.

Zamrożone słowa utykają w gardle,
kołaczą się w krtani, wyplute
plątają wśród drzew.

Zamarznięte gałęzie, ostre jak brzytwa,
tną nas na kawałki.

Mówią o nas wolno, szepczą o ostatniej,
wspólnej zimie.

Uwalniam ostatnie tupnięcie,
głośne i straszliwe, że
aż oddech staje.

Teraz już wiem, już wierzę,
że mnie nie dogonisz. Nie złapiesz,
nie pojmiesz, nie usidlisz.

Jeszcze bardziej przyśpieszam.
Liczę, że został mi choć jeden
oddech wolności, zamrożony las
kusi mnie i woła w głąb siebie.

W szczelinie zamarzniętych ust
wylęgają się pierwsze słowa
piosenki o nieznanym tytule.

Wciągam powietrze głęboko przez nos
i liczę do czterdziestu.
Z każdym wydechem jest mnie mniej,
Każde uwolnione słowo
grzęźnie w rozchełstanej wydmie z śniegu,
w poszarpanym szronie, w tafli z błękitnego lodu.

Wolność jest mroźna, z pasją bije w gongi z lodu,
ciągnie za rozwiane włosy, gryzie w odmrożone ucho.

Wolność jest
białą zimą, która nie pozwala zasnąć,
zamrożoną siłą, która nie daje odpocząć
księżniczką z mrozu i lodu, która nie
2014

środa, 13 maja 2015

Okna



Okna zdjęli już dawno. Nie pamiętam dokładnie, kiedy to było, ale na pewno dawno. Co było potem? Potem położyli je pod ścianą, o tu, gdzie teraz leżą i mieli wywieźć następnego dnia.

Czekałam od samego rana, ale nie przyjechali. Nie pojawiali się też kolejnego dnia, ani jeszcze następnego. Wcale się nie pojawili.

Od tego czasu leżą te okna, o tu, pan sobie popatrzy. Popodziwia. Nie, nie sprzątam ich, bo i po co? Już przywykłam do ich widoku, a i dzieci mają frajdę. Wie pan, córka moja, to najmłodsze, co na boso lata, to chyba baletnicą będzie. Ona to potrafi, mówię panu, wskoczyć na te okna i lekkim krokiem stąpać po framugach. Tańczy na rozbitych oknach, na potłuczonych szybach i wygląda jak gwiazda z serialu.

Nie, ja nie tańczę. Za stara już jestem i za poważna, proszę pana. Matkom to już tańce nie przystoją. A i czasu też nie ma. Ani głowy.

Wie pan, kiedyś, zadrasnęła się. Noga jej się omsknęła, łydką przejechała po krawędzi szyby…Aj, krwi było co niemiara. Już się bałam, że nie zatamujemy, ale się udało.

Ale dalej tańczy. Nie przejęła się ani trochę, diablica jedna. Czemu jeszcze bandaż nosi? A, bo to się niedawno stało, z rok czy dwa lata temu…Rana jeszcze nie w pełni zagojona. Wiem, wiem, że bandaż brudny. A jaki ma być, jak ona ciągle ino po tych oknach skacze i tańczy?

Z cyklu: Trzysta Cieni, 2014

Matka



Matka mówiła mi często: nie krzyżuj nóg, to nieprzyzwoite. Słuchałam jej i robiłam, o co prosiła. Jednak, gdy tylko zalazłam się sama w swoim pokoju, nogi automatycznie wracały na swoją właściwą pozycję, do swego naturalnego stanu. Jeśli siedziałam, prawa noga zawsze szła nad lewą, okrywała ją i dawała cień. Jeśli siedziałam na podłodze i nogi wyciągnięte były do przodu, wtedy krzyżowałam je w kostkach. W tej konfiguracji to lewa była górą i wgniatała prawą w parkiet lub wersalkę.

Nie wiem czy to z powodu niekrzyżowania czy wrodzonej determinacji, dosyć szybko poznałam zalety męskiego ciała. Młode, silne, jędrne i umięśnione często konkurowało z tym bardziej wiotkim, mniej elastycznym, acz bardziej wprawnym. Ciałem.

Mijały dni, mijały lata. Matka mocno się postarzała, ja dorosłam. Wieczorami często siadamy razem i rozmawiamy. Matka już nie mówi, żebym nie krzyżowała nóg. Nie przypomina też, żebym za często ich nie rozkładała. Nie. Jest kulturalną matką, z klasą i matczyną dostojnością.

Jeśli jest wieczór i akurat nie rozmawiamy, wtedy wychodzę przed blok. Spaceruję wokoło, głaszczę poranione tynki, podziwiam cienie, które nie wiem co rzuca na szare mury. Raz nawet polizałam ścianę bloku, ale było to dawno temu, jeszcze w podstawówce.

Matka mówiła mi często: no, zobaczymy co z ciebie za ziółko wyrośnie. A jeśli nic nie wyrośnie? To co wtedy, mamusiu?

Pytam się ścian, pytam się nieruchomych cieni, oniemiałych chwastów. Ale nie ma odpowiedzi. Cicho i głucho. Wokoło. Nikt już nie śpiewa.

Z cyklu: Trzysta Cieni, 2014