piątek, 28 listopada 2014

NASZA HISTORIA

          Malarz widzi świat przez swoje palce. Podnosi je wysoko, mierzy słońce, łapie szczyty w garść, opuszkami muska korony brzóz i topoli. Palcami nakłada farbę, pędzel jest jedynie przedłużeniem przymglonego spojrzenia, mgnienia oka, schowanego za zapachem leśnego runa, za kolorem twoich ust, poplamionych fioletowym sokiem.
        W ciernieckim lesie zawsze było wyjątkowo cicho. Czasem tylko zaszumiała sosna, parę igieł posypało się na miękki mech, deszcz obmył białą korę brzóz i suche gniazda, ponawlekane na gałęzie srebrnych buków.
        To my, my jako pierwsi, wprowadziliśmy do lasu dźwięk. Nasze poranne, śmiejące się głosy. Wieczorne szepty. Stukot ciężkich butów, które wgniatały szare kamienie głęboko w wypłowiałą leśną drogę. Odgłos łamanych patyków i gnącej się trawy, kiedy kładłem się na tobie. Twój oddech, wstrzymany oddech, który odbijał się od drzew i mknął dalej, w stronę leśnej głuszy. Pędził, aż w końcu rozpływał się, zanikał, wchłonięty w chrupiącą korę, w wilgotną ściółkę, w odświętnie odprasowane liście dębowe.
        To my, my jako pierwsi, daliśmy lasowi duszę. Przyczyniliśmy się do tego, że jego serce zabiło mocniej, głośniej, że zielona krew zaczęła krążyć gwałtownie wokół leśnych ostajów i traktów, wzburzona, falująca i…szczęśliwa.
       Czy mogliśmy przypuszczać, że tak to się wszystko potoczy? Że tak zakończy się nasza historia? I czy to już jest jej koniec? Najrozsądniej będzie wrócić i zacząć raz jeszcze, chronologicznie i liniowo. Od samego początku.
      Znaliśmy się od urodzenia. To znaczy, ja ciebie znałem, bo jesteś ode mnie rok młodsza. Jako dzieci bawiliśmy się razem, ganialiśmy po podwórku, chodziliśmy na ryby i na jagody. Potem, kiedy zaczęła się szkoła, nasze drogi nieco się rozeszły. Ty znalazłaś koleżanki, z którymi mogłaś szyć ubranka dla lalek i haftować obrusy. Ja spotkałem kolegów, z którymi wspólnie chodziłem na polowania. Wdrapywaliśmy się wysoko na drzewa i wypatrywaliśmy cietrzewi i zajęcy…Ojciec chętnie pożyczał mi wiatrówkę, a mama bardzo się cieszyła, kiedy udało mi się upolować bażanta, albo kuropatwę.
         Byliśmy prawie jak brat i siostra. Ty, córka matki i ja – syn kuzyna twojego nieżyjącego już ojca. Mieszkałaś sama z matką, wspólnie prowadziłyście gospodarstwo, co nie było prostym zadaniem. Z pomocą przybywał brat twojej matki – pomagał zasiać zboże, kierował żniwami, naprawiał rynnę i dziurawy dach.
        Ja mieszkałem obok, w sąsiednim gospodarstwie. Z ojcem i matką. Podobnie jak ty, nie miałem rodzeństwa. Pewnie dlatego tak się do siebie zbliżyliśmy.
      Urodziliśmy się tuż po wojnie, ty w dwudziestym trzecim, a ja w dwudziestym drugim roku. Ledwo pamiętam tamte czasy, pewnie i dobrze. Twój ojciec został postrzelony na froncie. Kulę udało się wyjąć, rana się zrosła, ale pozostał uraz psychiczny, z którym twój ojciec nie mógł sobie poradzić. Coraz częściej narzekał na serce, na kłucie pod mostkiem, na duszności, aż w końcu zmarł, niedługo po twoim urodzeniu. I tym sposobem zostałyście z matką same.
      Okres międzywojenny wspominam, jak sielankę w bardzo trudnych czasach. Bieda była okropna, ale właśnie dlatego przyjaźń z tobą wydawała mi się tak cenna. A pamiętasz, jak leżeliśmy pod jabłonką i liczyliśmy chmury? Zdawało nam się, że jako jedyni na świecie wpadliśmy na pomysł tak wspaniałej zabawy. Albo jak chodziliśmy na spacery po wsi? Nosiliśmy głowy zadarte wysoko i dumnie, ganialiśmy kury i rzucaliśmy kamieniami w drzewa. Potem zaczęła się szkoła i bolesne dorastanie.
        Dokładnie pamiętam dzień, w którym nasze drogi ponownie się spotkały. W szkole odbywało się uroczyste zakończenie roku, które dla mnie było również zakończeniem nauki w szkole powszechnej. Zawsze chciałem kontynuować naukę w gimnazjum, ale ojciec się na to nie zgadzał, mówiąc, że jestem jedynym synem i ktoś musi przejąć po nim gospodarkę. Było mi bardzo ciężko w tamtym okresie. Pamiętam, jak po odebraniu świadectwa, poszedłem do parku, tego niedaleko pól makowych. Ty, jako jedyna mnie znalazłaś. Spytałaś wtedy:
         - Czemu nie świętujesz z kolegami albo z rodziną? Pewnie cię szukają, twoja mama mówiła, że przyszykowała ci biszkopt z truskawkami…
            Nic wtedy nie odparłem. Siedziałem oparty o drzewo i łamałem znalezione wokoło patyki. Nie chciałem, nie mogłem i nie potrafiłem pogodzić się z decyzją ojca. Ale cóż mogłem zrobić? Rzuciłem grubszym patykiem daleko w zboże, ale ty nie poddałaś się, nie odeszłaś. Wręcz przeciwnie – usiadłaś obok mnie. Pamiętam, jak zdjęłaś chustkę z głowy i rozłożyłaś ją na trawie, żeby nie ubrudzić białej sukienki.
            Nic nie mówiąc, wzięłaś mnie za rękę. Początkowo chciałem ją odepchnąć. Jednak była tak ciepła, tak miła w dotyku, że postanowiłem nie przerywać uścisku naszych dłoni. Zacząłem się zastanawiać, kiedy po raz ostatni byliśmy razem sami. Od jak dawna nie chodziliśmy wspólnie na spacery i leśne wyprawy…Wtedy również po raz pierwszy dojrzałem pod twoją sukienką lekko zaokrąglone, kobiece kształty. Nie wyobrażasz sobie, jak bardzo poruszył mnie ten widok. Spojrzałem na ciebie zupełnie innym wzrokiem, spojrzeniem dojrzałego czternastolatka. Zrozumiałem wtedy, jak bardzo mi ciebie brakowało i pojąłem, że oprócz siostry-kuzynki, widzę w tobie coś więcej. Coś bardzo ciepłego i przyjemnego, ale i takiego, co nie powinno wyjść na światło dzienne, tylko pozostać ukryte wśród kłosów i pąków.
            Nie wiem, co ty wtedy do mnie czułaś. Czy tylko przyjaźń i miłość braterską?
        Czas mijał. Pracowałem z ojcem na roli, zajmowałem się gospodarstwem, zwierzętami. W wolnych chwilach chodziłem pływać nad jezioro, łowiłem ryby i polowałem. Z ukrycia obserwowałem cię praktycznie codziennie: jak wychodziłaś do szkoły, jak zbierałaś natkę pietruszki na niedzielny rosół, jak (podwiązawszy uprzednio spódnicę) plewiłaś przydomowy warzywnik. Coraz bardziej się w tobie zakochiwałem i nic nie mogłem na to poradzić.
            Rok później i ty skończyłaś szkołę. Cała rodzina złożyła się, żebyś mogła kontynuować naukę w gimnazjum. Chciałaś zostać nauczycielką, pamiętam to dobrze. Spotykaliśmy się od czasu do czasu i rozmawialiśmy na ogólne tematy. Pewnego razu powiedziałaś mi, że wszystkie dzieci powinny umieć czytać i pisać. I że czujesz, że to jest twoje powołanie, żeby im w tym pomóc.
            Twoja mama obawiała się, jak sobie sama poradzi na gospodarce, ale zarówno brat, jak i mój ojciec obiecali szczerą pomoc. Minął rok. Przyjeżdżałaś wtedy tylko na większe święta. Na Boże Narodzenie wróciłaś już jako kobieta. Średniego wzrostu, o brązowych, lekko falowanych włosach i bardzo inteligentnym, bystrym spojrzeniu. Miałaś na sobie brązowy kożuch z futrzanym kołnierzem, na głowie chustkę, a w ręce dużą torbę podróżną. Widziałem przez okno, jak idziesz szosą. Wtedy nie wytrzymałem. Rzuciłem wszystko i wybiegłem z domu.
            - Cześć. Daj torbę, na pewno jest ciężka.
        Dałaś mi bagaż i uśmiechnęłaś się z wdzięcznością, bo podróż mocno musiała cię zmęczyć. Odprowadziłem cię do domu. Twojej matki nie było. A my byliśmy sami, zupełnie sami i taka okazja mogła się już prędko nie powtórzyć.
            - Jak ci leci w gimnazjum, pewnie dużo nauki? – spytałem.
        - Oj, dużo. – tylko tyle odparłaś. Po chwili dodałaś: - Raz jeszcze dziękuję ci za pomoc z bagażem, był naprawdę ciężki. W nagrodę mogę ci zaproponować herbatę z sokiem. Napijesz się?
            - Pewnie, dziękuję.
            Rozpaliłaś w piecu, zrobiłaś nam herbatę i usiedliśmy razem przy stole. Oboje milczeliśmy, ale po tobie nie widać było zdenerwowania, tylko zmęczenie. W tamtym czasie zacząłem trochę podpalać i strasznie zachciało mi się palić. Ale nie mogłem psuć tej wyjątkowej chwili, zacisnąłem zęby i siedziałem nadal. Po paru minutach usłyszeliśmy kroki na schodach – to musiała być twoja mama. Przestraszony, ale i zdesperowany, poderwałem się od stołu, podbiegłem do ciebie i pocałowałem cię w policzek. Potem wybiegłem z domu i przez dwa czy trzy dni nie byłem w stanie spojrzeć ci w oczy. Bałem się, co sobie o mnie pomyślisz i czy wygadasz się swojej mamie. Wiem, teraz to brzmi śmiesznie, ale wtedy bardzo mocno to przeżywałem.
            Nie unikałaś mnie, ale też nie szukałaś okazji, by móc porozmawiać ze mną na osobności. Powoli zbliżał się dzień twojego wyjazdu, a ja nadal nie wiedziałem, na czym stoję. Ta świadomość wykańczała mnie, zatracałem się w pracy, tylko to utrzymywało mnie jako tako przy zdrowiu psychicznym. W dzień twojego powrotu do szkoły czekałem na ciebie przy szosie, zaraz za zakrętem, tak żeby nikt mnie nie zauważył. Musiałaś się tego spodziewać, bo w ręce trzymałaś zapieczętowany list. List napisany specjalnie dla mnie. Dałaś mi go i bez słowa pożegnania, udałaś się w stronę stacji kolejowej. Ja stałem jak głupi i patrzyłem, jak odchodzisz.
            Zaraz po tym, jak zniknęłaś mi z pola widzenia, udałem się w to miejsce niedaleko pól makowych, żeby tam, uroczyście otworzyć i przeczytać list. Co prawda była mroźna zima i śniegu po pas, ale bardzo przeżywałem ten moment i chciałem, żeby był wyjątkowy.
            Usiadłem pod tym samym drzewem, pod którym po raz pierwszy wzięłaś mnie za rękę. Odpieczętowałem list i zacząłem czytać:

Drogi Michale,
            Na początku tego listu muszę zaznaczyć, że liczę na twoją dyskrecję. Biorąc pod uwagę to, jak długo się znamy i jak wiele lat liczy nasza przyjaźń, bardzo cię proszę schowaj ten list głęboko zaraz po jego przeczytaniu, albo nawet i spal. Nie żartuję, więc nie śmiej się.
        Nie wiem od czego zacząć…Odniosłam wrażenie, że patrzysz na mnie w inny sposób, niż dotychczas. Czy ma to związek z tym, że jesteśmy starsi, że mniej się teraz widujemy? Czy jest może jakiś inny powód?
        Nie wiem również czy zwróciłeś uwagę na to, że ja nadal patrzę na ciebie tak samo, jak dawniej, z czułością i oddaniem…Zawsze mi imponowałeś, byłeś taki mądry, sprawny i zaradny…Nie jestem w stanie zliczyć, ile razy twoja pomoc okazała się zbawienna. Pamiętasz, jak wpadłam do dołu z pokrzywami? I jak dzielnie mnie z niego wyciągnąłeś? Jednym słówkiem nie wspomniałeś o tym, że pokrzywy poparzyły cię jeszcze bardziej ode mnie, podczas gdy ja płakałam rzewnymi łzami. A pamiętasz, jak nie mogłam zejść z drzewa, bo się bałam, że spadnę? Albo jak uciekaliśmy przed szerszeniami? Zawsze czułam się przy tobie pewnie i bezpiecznie, nigdy nie odmówiłeś mi pomocnej dłoni, nawet jak miałeś siedem czy osiem lat…
    Brakuje mi ciebie, brakuje mi twojego towarzystwa. Tęsknię za naszą dawną, dziecięca przyjaźnią…Tutaj wszystko jest inne, większe, szybsze. Miasto mnie przytłacza, źle się tu czuję. Ale wiem, jaki jest mój cel i muszę wytrzymać. Jeśli kiedyś miałbyś ochotę i możliwość – napisz do mnie. Adres zapisuję poniżej.
            Na zawsze twoja,
            Pola
           
            Po przeczytaniu twojego listu, nie byłem pewien, co mam myśleć. Nie pisałaś zupełnie wprost i nie składałaś żadnych deklaracji, ale jednak tęskniłaś za moim towarzystwem i podpisałaś się: „Na zawsze twoja”. To najbardziej mnie poruszyło. Postanowiłem jeszcze tego samego dnia odpisać na twój list.
            Zawsze byłem jednym z lepszych uczniów, ale nie miałem takiej łatwości w wysławianiu się, jak ty. Siedziałem dwie godziny, zanim udało mi się sklecić pierwszych parę zdań. Co chwilę kreśliłem, wymazywałem to, co napisałem, bo albo było zbyt prosto, albo zbyt dosadnie…Nie byłem jeszcze gotów na szczere wyznania, zwłaszcza, że nie miałem pewności z jakim odzewem się spotkam. Ostatecznie skleciłem coś takiego: (wyobrażasz sobie, że nadal znam treść tego listu na pamięć?)

Droga Polu,
            Jestem z ciebie bardzo dumny. Cieszę się, że się uczysz i wiem, że musi ci być ciężko samej. Pomyśl sobie, że jeszcze parę lat i skończysz gimnazjum. A potem będziesz mogła pracować jako nauczycielka. Bardzo w ciebie wszyscy wierzymy.
         Nie będę ukrywał, że ja również często wspominam wspólnie spędzone lata dzieciństwa. Pamiętam, jak razem chodziliśmy za górę wypasać krowy i jak zawsze obawiałaś się, że złapie nas burza. Ja się wtedy z ciebie śmiałem, ale sam też się bałem. Przypominała mi się wtedy historia ciotki Stasi, o tym piorunie kulistym, który wleciał do kuchni przez otwarte okno i potem odbijał się od ścian.
         Dni na wsi są do siebie bardzo podobne. Wstajemy wcześnie rano, oporządzamy zwierzęta, potem mama wypasa krowy, a ja z ojcem pracujemy na roli. Wracamy dopiero pod wieczór, na kolację. W ciągu dnia przegryzamy kawałek chleba z jabłkiem, albo bierzemy kaszę, która została ze śniadania.
         Kiedy chodzę po lesie, przypominam sobie ciebie zbierającą jagody. Zawsze się cała ubrudziłaś, ale mimo to, wracałaś do domu szczęśliwa, z fioletowym uśmiechem.
      Ja również tęsknię, pisz do mnie często. Kiedy znowu przyjedziesz do domu, czy dopiero na Wielkanoc?
            Pozdrawiam cię ciepło,
            Michał
           
            Najwięcej czasu spędziłem zastanawiając się nad podpisem. Całym sercem chciałem napisać: „twój Michał”, ale ostatecznie brakło mi odwagi.
         Przyjechałaś faktycznie dopiero na Wielkanoc. Do tego czasu zdążyliśmy wymienić niezliczoną ilość listów. Wyobraź sobie, że zawsze czekałem na listonosza przed domem, żeby uniknąć niewygodnych pytań rodziców. Zresztą, chyba wtedy jeszcze niczego się nie domyślali.
          Święta były późno tamtego roku, dopiero pod koniec kwietnia. Tuż po świętach były twoje urodziny, ale miałaś już wtedy być w szkole, tak więc połączyliśmy świętowanie Wielkanocy razem z twoją prywatną uroczystością. Był tort z marmoladą truskawkową i dużo prezentów. Po świątecznym obiedzie, nasi rodzice nalali sobie po kieliszku nalewki mirabelkowej i rozpoczęli długą dyskusję, już wtedy obawiali się drugiej wojny, pamiętasz? A nam udało się niezauważenie wymknąć z domu. Było bardzo ciepłe popołudnie i łąkami poszliśmy w stronę lasu. W trakcie spaceru dużo mówiłaś, opowiadałaś o szkole i koleżankach, a ja w pewnym momencie wziąłem cię za rękę. Nie skomentowałaś tego, ale odwzajemniłaś uścisk. Kiedy doszliśmy do granicy lasu, moja cierpliwość i silna wolna skończyły się zupełnie. Nie zważając na to, że nadal o czymś mi opowiadałaś, pocałowałem cię. Nie wydawałaś się zdziwiona, przestałaś mówić i spojrzałaś na mnie z niewymowną tęsknotą. Za drugim razem to ty pocałowałaś mnie jako pierwsza, jeszcze delikatnie, jeszcze z nieśmiałością. Oj, długo nie mogłem zasnąć tamtej nocy. Na szczęście dzień później był poniedziałek wielkanocny i można było pospać nieco dłużej. W trakcie świątecznego śniadania, które nasze rodziny spożywały wspólnie, obmyślałem plan porwania cię na parę godzin. Udało się. Zaproponowałem wszystkim długi spacer nad jezioro. Ty od razu zgłosiłaś się jako chętna, bo nie byłaś tam od stu lat. Na nasze szczęście, pozostali byli zbyt rozleniwieni, żeby nam towarzyszyć. Ledwo minęło południe, a my już biegliśmy wśród łąk.
       Skryci pod leśnym płaszczem, poznawaliśmy się bliżej. Nasze pocałunki stawały się coraz bardziej gorące i namiętne. Przytulałem cię mocno do siebie, a ty nigdy nie protestowałaś. Byłem dużo wyższy i musiałem się schylać, żeby pocałować cię w usta. Nad jeziorem nie było żywej duszy. Zdjąłem koszulę, rozłożyłem ją na trawie i położyliśmy się obok siebie. W przerwach pomiędzy czułościami, liczyliśmy chmury i puszczaliśmy kaczki. Woda obmywała nasze stopy, piasek wchodził we włosy. Czułem się zupełnie wolny i szczęśliwy. To był jeden z tych dni, które wspominam aż do teraz.
         Rozstanie było trudne. Pamiętam, jak bardzo płakałaś, a ja starałem się ciebie pocieszyć. Na szczęście koniec roku był blisko i czekały nas ponad dwa miesiące najwspanialszych wakacji w życiu.
          Czekałem na ciebie przy głównej drodze. Szłaś lekko i pewnie, otoczona ciepłem parującego z gorąca asfaltu. Włosy uwiązałaś nad karkiem, a w uszach miałaś złote kolczyki. Twoja sukienka powiewała na wietrze i nie mogłem się doczekać, aż w końcu będę mógł wziąć cię w ramiona. Zanim dotarłaś do domu, spędziliśmy razem godzinę w parku przy polach makowych. Zapytałem wtedy czy chciałabyś, czy byłabyś gotowa na coś więcej, na pójście o krok do przodu. Nie chciałem nalegać, nie chciałem też cię spłoszyć, ale hormony we mnie buzowały i nieustannie myślałem tylko o jednym. Powiedziałaś wtedy, że chcesz dużo więcej, że zawsze chciałaś i że nawet nie zdaję sobie z tego w pełni sprawy.
            Idealna okazja nadarzyła się jakieś dwa tygodnie po twoim przyjeździe. Miałem znajomego, był młynarzem i pracował w starym młynie nad rzeką. To był kawałek drogi od nas, ale nie dalej niż nad jezioro. Znajomy musiał nagle wyjechać, jego brat poważnie zachorował i potrzebna była opieka i wsparcie. Poprosił mnie o pomoc i o dopilnowanie młyna przez parę dni, jako, że dobrze się znaliśmy, a do tego byłem bardzo obrotny. Ojciec nie miał nic naprzeciw.
          Poszliśmy tam razem w ciepłe, lipcowe popołudnie. Nie mogłem się już doczekać, ale starałem się nie spieszyć, żeby nie zepsuć chwili. Rozłożyłem koc na sienniku, który stał oparty o ścianę. Usiedliśmy wśród worków z mąką, pamiętam, że potem miałaś całe białe włosy i usilnie starałaś się je wytrzepać, żeby nie wzbudzić podejrzeń matki.
            Powoli ściągaliśmy z siebie ubrania. Miałaś piętnaście lat, a twoje ciało było najpiękniejszym wschodem słońca, jaki widziałem w całym swoim życiu. Kochaliśmy się długo, biorąc pod uwagę fakt, że dla obojga z nas był to pierwszy raz. Potem leżałaś wtulona we mnie, objąłem cię lewą ręką i błądziłem palcami wśród twoich włosów. Wróciliśmy do domu razem, ty poszłaś się przebrać, a ja naparzyłem kawy zbożowej. Piliśmy ją w milczeniu, bo trudno nam było słowami wyrazić to, co się przed chwilą dokonało.
          Całe wakacje pełne były miłości, radości i potajemnych schadzek. Kochaliśmy się w lesie, nad jeziorem, w parku przy polach makowych, a czasem i w domu, jeśli nadarzyła się taka okazja. Pamiętam również, jak trudno było mi cię puścić na kolejny rok nauki. Obiecałaś wrócić tak szybko, jak to tylko będzie możliwe, ale przyjechałaś dopiero na Wszystkich Świętych. Byłem potwornie stęskniony i nie mogłem usiedzieć na miejscu podczas obiadu, który twoja mama przyszykowała dla całej rodziny na twoje powitanie. To dlatego wybiegłem wtedy z domu, po prostu już nie miałem siły dłużej ukrywać uczucia, które do ciebie żywiłem. Wiem, że sprawiłem ci przykrość tym zachowaniem, ale nie wiedziałem wtedy, jak poradzić sobie z moimi emocjami i nieokiełznanym temperamentem. Wtedy też wpadłem na pomysł, że oświadczę ci się w święta. Wiedziałem, że nikogo innego tak mocno nie pokocham, po co więc czekać ze ślubem? Oczywiście, chciałem, żebyś ukończyła szkołę, ale w moim odczuciu nie kolidowało to zupełnie z małżeńskimi planami. Twojej odpowiedzi byłem prawie pewien, jednak bardzo bałem się, co powiedzą nasi rodzice, a w szczególności mój ojciec. W końcu byliśmy kuzynami…Jednak nasze pokrewieństwo było na tyle dalekie, że była szansa, iż się zgodzą. Już wcześniej zdarzały się takie przypadki, a poza tym czasy były ciężkie, tylu mężczyzn zginęło na froncie…
        Niestety, nie dane nam było dowiedzieć się, jak zareagują rodzice na informację o naszym ślubie, bo chwilę wcześniej twoja mama zdążyła cię wyswatać. On nazywał się Zbigniew, dobiegał czterdziestki i miał pokaźne gospodarstwo kilka wsi dalej. Wam nie wiodło się najlepiej finansowo, a do tego twoja szkoła też sporo kosztowała. Pamiętam, jak płakałaś, jak bardzo prosiłaś matkę, żeby ci tego nie robiła, ale ona była zdeterminowana i kategorycznym tonem oznajmiła, że jak skończysz trzy klasy gimnazjum, to wtedy zorganizuje się ślub, a do małej matury podejdziesz już jako mężatka. A że twój narzeczony był majętny, już nigdy nie braknie wam jedzenia ani odzienia. Z dwojga złego, lepszy ślub za półtora roku niż, dajmy na to, za miesiąc. Było jeszcze trochę czasu, żeby coś wymyślić. Sytuację nieco pogarszał fakt, że pan Zbigniew opłacił twoją szkołę i zakwaterowanie za kolejny rok, co dosyć zobowiązywało. Ale ja starałem się nie poddawać, tylko skupić na znalezieniu właściwego rozwiązania.
            Pierwszym, jakie przyszło nam obojgu do głowy, była oczywiście ciąża. Sposób radykalny, ale skuteczny. Spróbowaliśmy raz, drugi, a potem kochaliśmy się na okrągło, nie zachowując żadnych środków ostrożności. Niestety, nie udało ci się zajść w ciążę przez cały ten czas.
            Dokładnie pamiętam wyraz twojej twarzy, kiedy ujrzałem cię tuż po zakończeniu drugiego roku gimnazjum. Radość w oczach, na której cieniem położył się smutek, związany z tym, że miały to być nasze ostatnie, wspólne wakacje. Oboje mieliśmy spore wahania emocjonalne. Ty często popłakiwałaś ukradkiem, ja starałem się podtrzymać cię na duchu, a potem z palącym żarem rzucaliśmy się na siebie, jakby to miał być nasz ostatni raz.
            Skończył się czerwiec, nadszedł lipiec i coraz więcej mówiło się o wojnie. Starsi, ci, którzy pamiętali jeszcze poprzednią wojnę, robili zapasy i ukrywali, co tylko cennego im pozostało. Nasi rodzice dużo czasu spędzali na poważnych rozmowach, dzięki czemu mieliśmy dla siebie trochę wolności. A potem okazało się, że już nie ukończysz trzeciego roku gimnazjum, bo wojna faktycznie wybuchła.
         Okupacja to były bardzo okrutne lata, spędzone w strachu, wśród krzyku umierających i rozstrzeliwanych. Razem z matką pomagałyście w szpitalu polowym, zorganizowanym w sąsiednim miasteczku. W gimnazjum przeszłaś kurs pierwszej pomocy i żadną siłą nie byłem w stanie odciągnąć cię od tego pomysłu. Potem wszystko potoczyło się tak szybko, tak nieoczekiwanie…
        Na początku października szpital został ostrzelany z powietrza. Na centrum miasteczka zrzucono bombę. Eksplozja była niesamowicie mocna, a huk przeszywający. Posypały się ściany budynków, domy zapadły się aż po dachy, powietrze pełne było pyłu, przesiąknięte zapachem krwi i błota. Podczas wybuchu straciłaś przytomność, matka wraz z dwójką znajomych przywiozła cię do domu. Spałaś przez dwa dni, niestety nie było lekarza, który mógłby cię obejrzeć. Nie było widać żadnych, poważniejszych obrażeń na ciele, tak więc wszyscy liczyliśmy, że szybko się wybudzisz. Z nerwów chodziłem po ścianach i już nie ukrywałem swojego uczucia. Nie odstępowałem od twojego łóżka, głaskałem cię po włosach, tuliłem i błagałem, żebyś się szybko obudziła. Twój narzeczony nie pojawił się wtedy ani razu, ale zważając na okoliczności, można mu to jeszcze wybaczyć.
          Odzyskałaś przytomność po dwóch dniach. Mało nie padłem z radości. Chciałem od razu wziąć cię w ramiona, ale twoja matka przestrzegła mnie, że jeśli są jakieś wewnętrzne urazy głowy, to trzeba ci leżeć, najlepiej bez ruchu. Posłuchałem jej rady, usiadłem na krześle i wziąłem cię za rękę. Nie odwzajemniłaś uścisku, ani uśmiechu, ale spojrzałaś na mnie. Tak trwałem przy tobie, przy twoim łóżku, przez kolejne długie miesiące.
          Jakiś czas później obejrzał cię lekarz. Stwierdził to, co już wszyscy wiedzieliśmy, to znaczy, że w wyniku wybuchu bomby straciłaś słuch. Ale czemu nie mówisz? Czy był jakiś uraz wewnętrzny mózgu, który spowodował upośledzenie? Tego lekarz nie był w stanie potwierdzić z pewnością.
        Twój narzeczony pojawił się raz i kiedy zobaczył, jak leżysz bez wyrazu, bez emocji, bez większego znaku życia, zrezygnował z poślubienia ciebie. Co, nie ukrywam, było mi bardzo na rękę.
            Minęły lata. Wojna skończyła się. Nadeszły inne czasy, niestety nie lepsze od poprzednich. Ty na nowo uczyłaś się żyć i funkcjonować w świecie, a ja starałem ci się w tym pomóc, najlepiej jak potrafiłem. Na szczęście kręgosłup nie był uszkodzony, mogłaś normalnie chodzić, leżeć, skakać…Wiele rzeczy pamiętałaś, na przykład jak plewić ogródek, albo jak wydoić krowę. Z kolei inne, zdawać by się mogło prostsze czynności, sprawiały ci duży kłopot: ubranie się, pamiętanie o jedzeniu i piciu, czesanie włosów.
            Rodzice zgodzili się na nasz ślub. Co prawda, ojciec nie odezwał się słowem w tej kwestii, ale czułem, że rozumie, dlaczego to robię.
       Widzisz, moja Polu, moja kochana Poleczko, mamy już koniec lat pięćdziesiątych i nadal jesteśmy razem. Tak jak to sobie obiecaliśmy w pewne lipcowe popołudnie w parku przy polach makowych. Nie wiem czy rozumiesz coś z tego, co do ciebie mówię, ale zawsze chciałem ci opowiedzieć tę historię, naszą historię, tak jak ja ją widziałem. Mam nadzieję, że ty również kiedyś opowiesz mi swoją opowieść.

2014

I przyszło lato

*

Posiałam zniszczenie
Jeszcze nie zakiełkowało
Ale czekam na ten moment
Z niewymowną niecierpliwością
Jak co roku przyjdą żniwa
Zaorane pola będą kłuły w pięty
Już nie będzie można skryć się wśród kłosów
Czarne czarne lico
Pojawia mi się przed oczami
Twarz kobiety pod żałobną woalką
Kiedy myślę o zachodzie słońca nad łąką
Tą pod lasem
Tą na której stoi ambona
Tą pod którą spotykaliśmy się lata temu
Zanim poznałeś tamtą
Tamtą co miała włosy do pasa
I śmiała się szeroko mimo krzywych zębów
Tamtą co gubiła piegi wśród zboża
Tamtą co siadała zawsze bokiem zawsze ukradkiem
Z lekkim przymrużeniem oka zakładając nogę na nogę
Piasek wchodził w sandały na płaskim obcasie
Kolana zdarte do krwi
Zapach ciepłej ziemi, suchej, bo już od miesiąca deszczu nie było
Twarz wgnieciona w wilgotną trawę splatała się z ciężkimi kłosami
Ja siedzę pod jabłonką, obrywam ją z liści
Czekam, aż nadejdzie burza
Modlę się o deszcz
 2014
Chciałabyś więcej.
Pragniesz uniesień,
kradniesz każdą wolną chwilę
dla własnej przyjemności.
Czy to z rozsądku czy z egoizmu (?)
Wzlatujesz w niebo pełne sadzy
i trzepotu zakurzonych skrzydeł.
Młodą ręką prowadzisz po zadrapaniu,
z którego wylały się litry białej kory
i szarego mchu.

Kładę się na polanie.
Pozwalam muchom
siadać na wyschniętej ściółce
i spijać resztki sfermentowanej rosy.
Pijane ze szczęścia
odlatują chmarami,
zostawiając za sobą
blady uśmiech słońca,
które właśnie zaszło.

*

nie bardzo to wszystko ma sens
pomyślałam dzisiaj
jeszcze cicho jeszcze nieśmiało
licząc na twój powrót o niewczasie
nie jak kapelusz rzucony z wiatrem na wodę
bardzo jak włosy potargane twoim szeptem
skórą przecinasz każde moje drżenie
ręką oddzielasz tkankę od postury
oddech wstrzymany oddech
idziemy wzdłuż Wisły
czekamy aż Zygmunt zabije
dwanaście razy
aż łabędzie odfruną
chowając się za mgnieniem oka
za przyprószoną rzęsą wodną
za mostem podwieszonym na ścięgnach u kostki

Ze starego Worda (2012)

jeśli szukasz chwili wytchnienia
pozwól że nie zaproszę cię do siebie
u mnie pomieszkuje teraz
nie widzę problemu
oraz to ty jesteś idiotką niewartą mojego towarzystwa
nie nie wiem jeszcze jak długo zostanie
ale obiecuję natychmiastowo zawiadomić cię
o zmianie statusu mojej formuły zaraz po kolejnym doświadczeniu
na żywych tkankach
operacja na otwartym złamaniu do najprostszych nie należy
nie zmienia to jednak niezaprzeczalnego faktu
iż smutek jest smutny a radość radosna
wciskam palec głęboko w brzuch mojego kota
zapomniał już jak się miauczy
strzępy kurzu i nitki myśli zamiatam pod sfilcowany dywan
z każdym otwartym dniem na nowo łamiemy mi kości
patrzymy w puste białe ściany
pulsujące w rytm twoich pijanych kroków
zamykam zamykam zamykam
impreza z przemieszczeniem zamknięta do odwołania
  
*

Delirium

wylizałam się z pustki
z okruchu spod stołu zrobiłam kołyskę
bez czucia bez zająknienia bez najmniejszej
złapałam wiatr
kości złamane złamanie otwarte
widok mnie nie rusza ani trochę
gniew uspokaja
złość chroni
spokój ulatnia się razem ze świtem
nawet się nie przeżegnałeś na odchodnym
brama niezamknięta skrzypi i obija się o stary dąb
wącham suche powietrze pachnące tynkiem
wokół twojej rozlazłej szyi zadomowiły się pętle i robaki
oplatają też moje kostki
pytanie kto pierwszy kogo pociągnie
za sobą za siebie przede mną
może nikt nie był pierwszy
może nie o wygranie biegu tu chodzi
chciałabym, jak bardzo bym chciała żeby to wszystko było jedynie chorym snem
chciałabym pójść na spacer na łąkę
zaśpiewać wieczornym gościom ptasią piosenkę
świerszcze biłyby mi brawo a biedronki składały ukłony w aplauzie
zanika to wszystko, wymyka się, wypada z niedomkniętej kieszeni
dzięki bogu za kota, on jako jedyny zachował jeszcze rozum
i ciepłą krew
w tym całym ambarasie


*

Sąd Ostateczny

Pogubiłam się.
Zamiast otwierać kolejne okna,
Patrzyłam tylko przez szyby,
Które zmieniały samoloty
W spadające cienie.

Ciężarówki zwalniały niechętnie
Przed niebezpiecznym zakrętem,
Kłaniając się z lekka nowo przybyłym.

Bozia mnie pokarała,
Ucięła niecierpliwy język,
Który nie usiedział na miejscu,
Jak mu nakazano.
 
Leżę teraz w wilgotnym łóżku,
Włosy pozlepiane brudną śliną
Rozczesuję palcami, szykując się
Na twoje przybycie. 
  
*

Mały chłopczyk i Duży chłopczyk

Mały chłopczyk
z niewinnym okiem
i ręką szukającą pieszczot
łapie mnie za spódnicę

udaję, że go nie zauważam,
przypadkowo zrzucając zaciśniętą piąstkę,
która spada z głośnym hukiem,
wszystkie palce się porozbijały

chłopczyk chowa się i kuli
z desperacją i niedowierzaniem
szukając we mnie odpowiedzi
i zbierając odłamki potłuczonej ręki

celowo i z premedytacją
nie zauważam dużego fragmentu
palca wskazującego, przydeptując go
seksownym obcasem,
chłopczykowi więcej zajmie
układanie papilarnej historii

ja tymczasem zasiadam do medytacji
pachnąc luksusowym lotosem,
rozkładając po turecku nogi

gotowa czekam
aż wszystko samo się zrobi
byle dotrwać do rana
byle przeczekać kolejną stłuczkę
 

*

Dzieciństwo z Babcią i Michałem

Pamiętasz, jak to było, kiedy wszyscy jedliśmy irysy?
Papierki nie chciały się odkleić, mak ginął w zębach.
Pachniało latem, ciepłym, dobrym popołudniem.

Babcia wyglądała z balkonu,
Patrząc na naszą zabawę w uwalnianie czarodziejki.
Trzeba było przejść po ławce, po trzepaku, za koszem na śmieci.
Zbieraliśmy kasztany, chowaliśmy je po niedomkniętych kieszeniach.

Czasem zdaje mi się, że ona nadal patrzy na nas z tego balkonu.
Nie zauważyła, że już dorośliśmy, że już tu nie mieszkamy,
Że sama dawno już umarła.

Nie patrzy na zegarek, bo sama najlepiej pozna,
Kiedy obiad będzie gotowy. Zalewajka i ziemniaki z kefirem,
A na deser jabłka pieczone albo w księżyce.
Wszystko, jakby z dziwnego snu, z programu w telewizji,
W którym nikt nie poinformował widzów, że już można przestać
Bić brawo.
  
*

Lubię patrzeć jak śpisz

Lubię patrzeć jak śpisz
Kiedy śpisz jak ten kot
Którego potrąciła ciężarówka
Na zakręcie zaraz za Modlniczką
Leżał na boku
Łapki miał ułożone obok siebie, równolegle
Jedna tuż obok drugiej
Lewa przednia była trochę z przodu
Wyciągnięta, jakbyś po coś sięgał
Po okulary do czytania
Czy po czysty ręcznik do wytarcia
Ubrudzonych seksualnym wysiłkiem rąk
Budzik nastawiłam jak zawsze na 6:30
Mam nadzieję, że zadzwoni
Że nie spóźni się
Że wstanę na czas, żeby popatrzeć sobie
Jak śpisz, jak daleko ode mnie śpisz
Jak ten kot,
Którego potrąciła ciężarówka
Na zakręcie zaraz za Modlniczką
Tuż przed ograniczeniem do pięćdziesiątki
  
*

z rozdartej głowy
spod pękniętej sukienki
popłynęła strumieniem krew
czerwona, jak na krew przystało
kapała na zmęczone nogi
spływała po obitych kolanach

leżałam z głową w trawie
wśród nieświeżych poduszek
twój oddech
pachnący metalem i zjełczałym tłuszczem
schował się za firanką

nie wiem czy jeszcze kiedyś wyjrzę przez okno,
żeby zobaczyć, jak bawią się dzieci na podwórku

nie wiem czy jeszcze kiedyś wyjrzę przez okno,
żeby zawołać je na obiad
  
*

Nie wiem czemu nie pytam cię o to, czemu odeszłaś
Czasem się nad tym zastanawiam
Rozważam wielorakie możliwości
Ale nigdy nie przyszło mi do głowy po prostu spytać
Usiąść w okadzonej ławce pachnącej wilgotnym drewnem
Przybliżyć twarz do barierki i pocałować nieśmiertelne rany
Z prośbą o wstawiennictwo
Pieniążek wrzucony do koszyczka aniołka
Który kiwa głową z podziękowaniem, ze zrozumieniem
Czasem zastanawiam się czemu nigdy cię o to nie spytałam
Czemu odeszłaś czy chciałaś odejść czy nie tęsknisz czy dobrze się miewasz
Czy ci nie zimno czy wiesz że cię nie ma czy mnie widzisz czy o mnie myślisz
Czy chciałbyś wrócić czy możesz wrócić czy ja mam przyjść do ciebie
Czy wiesz kiedy przyjdę do ciebie czy możesz mi jakoś pomóc czy możesz dać mi jakiś znak
Czy dobrze robię że robię to co robię czy powinnam się zmienić czy powinnam myśleć o tobie
Czy się nie gniewasz że za mało sprzątam czy się w ogóle o coś gniewasz czy teraz wiesz
O moich kłamstwach czy jest ci przykro z tego powodu czy cieszysz się że odeszłaś
Czy wolałabyś się pożegnać czy kiedyś o tobie zapomnę czy kiedyś będzie normalnie
Czy kiedyś odżałuję to co się stało i w jaki sposób się to odbyło
Czy mam się o nic nie pytać czy mam żyć normalnie czy nie będzie ci przykro że żyję jak inni jak wszyscy jak nie ja
Czy…
Może zaproszę cię kiedyś na kawę
Taką zwykłą, poranną inkę
Przyjdź, a chętnie powiem ci czemu już cię nie zapraszam

Ze starego Worda (2012)