Matka mówiła mi często: nie krzyżuj nóg, to nieprzyzwoite. Słuchałam
jej i robiłam, o co prosiła. Jednak, gdy tylko zalazłam się sama w swoim
pokoju, nogi automatycznie wracały na swoją właściwą pozycję, do swego
naturalnego stanu. Jeśli siedziałam, prawa noga zawsze szła nad lewą, okrywała
ją i dawała cień. Jeśli siedziałam na podłodze i nogi wyciągnięte były do przodu,
wtedy krzyżowałam je w kostkach. W tej konfiguracji to lewa była górą i
wgniatała prawą w parkiet lub wersalkę.
Nie wiem czy to z powodu niekrzyżowania czy wrodzonej
determinacji, dosyć szybko poznałam zalety męskiego ciała. Młode, silne, jędrne
i umięśnione często konkurowało z tym bardziej wiotkim, mniej elastycznym, acz
bardziej wprawnym. Ciałem.
Mijały dni, mijały lata. Matka mocno się postarzała, ja
dorosłam. Wieczorami często siadamy razem i rozmawiamy. Matka już nie mówi,
żebym nie krzyżowała nóg. Nie przypomina też, żebym za często ich nie
rozkładała. Nie. Jest kulturalną matką, z klasą i matczyną dostojnością.
Jeśli jest wieczór i akurat nie rozmawiamy, wtedy wychodzę
przed blok. Spaceruję wokoło, głaszczę poranione tynki, podziwiam cienie, które
nie wiem co rzuca na szare mury. Raz nawet polizałam ścianę bloku, ale było to
dawno temu, jeszcze w podstawówce.
Matka mówiła mi często: no, zobaczymy co z ciebie za ziółko wyrośnie.
A jeśli nic nie wyrośnie? To co wtedy, mamusiu?
Pytam się ścian, pytam się nieruchomych cieni, oniemiałych
chwastów. Ale nie ma odpowiedzi. Cicho i głucho. Wokoło. Nikt już nie śpiewa.
Z cyklu: Trzysta Cieni, 2014
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz