wtorek, 9 grudnia 2014

UPADEK

     - Słyszysz?
     - Nie.
     - Słyszysz? – ewidentnie się nie poddawała.
     - Przecież już mówiłem, że nie.
     - Ale teraz czy słyszysz, nie wtedy!
     Wziąłem głęboki oddech. Zamknąłem oczy. Powietrze było duszne i dało się wyczuć zapach pieczonego kokosa. Ale kto i po kiego, piekł by kokos na tym odludziu…?
     - Ewa, przepraszam cię, ale naprawdę nic nie słyszę.
     Dziewczyna z cichym jęknięciem opadła na ziemię. Nie potrafiła ukryć złości, ani rozczarowania: oddychała płycej, szczęki jej się zaciskały, a małe palce dudniły o wyschniętą ziemię.
     Usiadłem po turecku pod ścianą komory. Nadal nie odstępował mnie ten dziwny, słodkawy zapach, ale w obecnej chwili miałem ważniejsze sprawy na głowie, niż zastanawianie się nad tym, skąd może pochodzić.
     Postanowiłem przeprowadzić szybką analizę, tak jak nas tego uczono w Brygadach. Co prawda, spędziłem z tymi popaprańcami ledwie trzy miesiące, ale to wystarczyło, żeby nauczyć się od nich wszystkiego, co mogło być przydatne w walce o przetrwanie.
     Po pierwsze: ustalenie czasu i miejsca akcji oraz bohaterów. A zatem: była noc trzeciej doby, odkąd wyruszyliśmy z naszego obozu. Razem z Ewą i nieprzytomnym Sołtysem, znajdowaliśmy się na samym dole piekielnie wysokiego szybu. Nie byłem pewien czy wpadliśmy tutaj przez przypadek, czy była to celowo zastawiona pułapka na nieproszonych gości? Tak czy inaczej, szyb był ogromny i już półtora dnia minęło, odkąd się tutaj znaleźliśmy.
     Sołtys, nasz poczciwy przyjaciel, stracił przytomność zaraz po upadku. Żył, oddychał, nie widać było otwartych ran ani złamań. Znajdował się jakby we śnie, bo co jakiś czas zadrżała mu ręka albo zgięła się noga…Gałki oczne poruszały się gwałtownie to w jedną, to w drugą stronę. Zatem: oddychał, śnił i najwyraźniej bawił się w najlepsze, bo nie widać było po nim zamiaru, żeby się obudzić i pomóc nam kombinować, jak się wydostać z tej czarnej dziury.
     Ewa z początku była spokojna, dopiero parę godzin temu cisza i ciemność zaczęły rzucać jej się na mózg. Usłyszała coś – jakby jęknięcie, a może westchnienie? Potem były stuki i dudnienia, których ja nie usłyszałem ani razu. Czy to ze mną było coś nie tak czy raczej z nią?
     Przysnąłem. Śniło mi się jasnoróżowe światło, dąb o potężnych korzeniach i wpleciony w nie drewniany dom.
     Nie wiem jak długo spałem, na pewno za krótko, żeby zregenerować siły. Jednak obudziłem się w samą porę, aby zobaczyć, że Ewa wspina się po płaskich ścianach do góry nogami. Wyglądało to makabrycznie, jakby wizja ze straszliwego koszmaru: dziewczyna zwrócona twarzą w dół, unosiła się na rękach i poruszała nogami, jak pająk na wstecznym biegu.
     Nie wytrzymałem napięcia. Krzyknąłem z przerażenia, Ewa była już prawie w połowie drogi. Musiało ją to rozproszyć, wybić z rytmu. Ewidentnie straciła koncentrację: zwróciła głowę w moją stronę, a potem najpierw nogi, a następnie ręce, odkleiły się od gładkiej powierzchni szybu, dziewczyna zrobiła salto w tył i z głośnym hukiem uderzyła plecami o ziemię.
     Stałem zszokowany i nie byłem w stanie się poruszyć. Dopiero kiedy usłyszałem cichy szelest, podbiegłem pędem do Ewy i kucnąłem przy niej. Wziąłem jej rękę i przycisnąłem do ust. Nie byłem w stanie nic powiedzieć, przemożna chęć płaczu mieszała się z uczuciem tracenia przytomności.
     Po chwili poczułem, że otwarła oczy i spojrzała na mnie; poczułem, bo było zbyt ciemno, żeby być tego pewnym.
     Wysuszone usta otwarły się, oddychała resztkami sił. Czułem, jak ulatuje z niej dusza, jak rozpływa się świadomość, jak rozpuszcza się jej byt.
     Minęło parę, może paręnaście godzin. Siedziałem bez ruchu, wpatrzony w ścianę, która stała metr przede mną. Ewy już tutaj nie było, od dłuższego czasu przestałem również słyszeć niewyraźny oddech Sołtysa.
     Ciemność przygniatała mnie, osaczała i mąciła myśli. Wysysała ze mnie radość i nadzieję.
     Ciemność nie poddawała się i wierzyła w swoje zwycięstwo. Nie wiedziała jednak, że spędziłem trzy miesiące w Brygadach, a to wystarczyło, żeby uodpornić się na strach i wyrobić w sobie wolę przetrwania za wszelką cenę. „Nigdy się nie poddawajcie.” – tak nam zawsze mówiono.
     Mijały kolejne godziny. Wykończony brakiem wody, jedzenia i świeżego powietrza, musiałem stracić przytomność. A może jedynie zasnąłem? Ponownie śniło mi się różowe światło i skąpany w nim drewniany dom, zbudowany wśród dębowych korzeni. Tym razem dom nie stał pusty: była w nim Ewa i w ceglanym piecu piekła kokosy: słodki zapach unosił się wszędzie dookoła.
     Wtedy zrozumiałem. Tak naprawdę, nigdy nie opuściliśmy domu. Cały czas byliśmy wewnątrz, a wszystko, co wokoło, było jedynie złudzeniem i duszną fatamorganą. To dlatego wciąż czułem zapach pieczonych kokosów, nawet tutaj, na takim odludziu…
     Nigdy nie było upadku.
     - Słyszysz? – spytała Ewa.
     - Słyszę. Teraz już słyszę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz