środa, 31 grudnia 2014

Idąc Plantami / Budda

Idąc Plantami, zatrzymałem się nieco zdziwiony na widok siedzącego pod drzewem tłustego kolesia z obwisłymi uszami i okrągłą, uśmiechniętą gębinką. Taką poczciwą i niesmacznie radosną. Dobrotliwie rubaszną.

Z każdą chwilą robiło się nas coraz więcej: przechodnie zatrzymywali się, żeby sobie popatrzeć. Zrobiło się zbiegowisko, wielka gromada ludzi, której nie mogłem strawić, ale nie chciałem jeszcze odchodzić. Nie mogłem, nie potrafiłem zrozumieć, a nie miałem odwagi zapytać.

Nie wiedziałem czy w ogóle można zapytać.

Po chwili dłuższego namysłu postanowiłem wspiąć się na drzewo. Nie sprawiło mi to zbytniego kłopotu, mimo, że pień był oblodzony. Znalazłem sobie gałąź, która była na tyle spora, że zmieściły się na niej moje cztery litery. Oparłem się plecami o przemarzniętą do kości korę.

Spojrzałem w górę. Nie byłem sam.

Nade mną rosło gniazdo pełne maleńkich, ćwierkających wróbli. Przekrzykiwały się nawzajem i nie dopuszczały do głosu. Małe skrzydełka były chłodne i poranione, z głuchym trzepotem uderzały o siebie i strącały grudki pokruszonego lodu i połamany puch. Nie mogły odlecieć. Nie mogłyby.

Nie wiedziały czy można, nie wiedziałem, że można.

W końcu zapalili latarnie, ludzie się rozeszli, a ja postanowiłem zostać na drzewie. Przynajmniej tymczasowo, dopóki nie zrozumiem z czego on się tak śmieje.

(Nade mną gniazdo poranionych ptaków, pode mną Budda siedzi zamyślony. Nie ma mnie.)

Z cyklu Trzysta Cieni, Galeria Słowa, 2014

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz